sobota, 13 lutego 2010

Pierwsze dni w Norwegii

Dziś moje urodziny. Nawet Panie w bibliotece złożyły mi życzenia. Milusio. Tylko te cyfry... 34, hmmm...
Ładny dzień, piękny, powiedziałabym - jak na Bergen. Słoneczko, mało wiatru. Od 6 tygodni deszcz padał tylko raz. I to wcale nie jest dobra wiadomość. Dlaczego? Bergen to najbardziej deszczowe miasto w Europie. Więc jak tak dalej nie będzie padać, a 250 dni deszczowych musi tu być, to kiedy one będą? Wiosną, latem i jesienią. Nie myślałam, że kiedyś będę wyczekiwała aż lunie z nieba. Bo która kobieta lubi deszcz? Zwłaszcza jak się od niego kręcą włosy i to zupełnie nie w tą stronę co trzeba!
Konieczny zakup - kalosze i kurtka przeciwdeszczowa.
Podróż do tego pięknego kraju niestety przeżyliśmy z przygodami i to naprawdę wieloma. Prom się zepsuł, tak po prostu. Zdążyliśmy spakować auto, mieliśmy zaraz wsiadać i ruszać w drogę, a tu taka wiadomość. Jeździliśmy 3 dni ze spakowanym po dach autem czekając na wieści, kiedy następny prom wyruszy. Prom był do Kristiansand, a nie Bergen. Niby nic takiego, z Kristiansand do Mongstad (tam pracuję - na północ od Bergen) jest jakieś 500 km. Hmmm... Polskę, Niemcy i Danię (około 1150 km) przejechaliśmy w 9 godzin z przystankami, a 500 km w Norwegii przez 10 godzin. Masakra. Po pierwsze byliśmy niewyspani, bo prom był bez kabin sypialnych, po drugie - tyle godzin w podróży, a po trzecie - ja od wolnej jazdy zasypiam, mój mąż też. Dotarłam do pracy nieprzytomna. Nie pamiętam co do mnie mówili, co czytałam, z kim rozmawiałam. Nie pamiętam tego dnia. Mój mąż pewnie też nie. 40-kilka godzin bez snu. To już nie na moje lata. Odespałam to dopiero w weekend. Pamiętam tylko kawę, choć jak mnie nią pierwszy raz poczęstowano to myślałam, że chcą mnie otruć, A oni piją to świństwo (bo to nie kawa napewno) dzbankami. I żyją. Moze to taki ospały naród, że potrzebuje kofeinowego wstrząsuu co rano? W każdym razie serducha muszą mieć mocne.
Jak już odespałam to zaczęłam obserowować ten piękny kraj, a przede wszystkim jego mieszkańców. Jak większość, miałam zupełnie inny obraz w głowie. Konfrontacja z rzeczywistością nie zawsze wychodzi na plus. Zawsze słyszalam, że żaden Norweg nie będzie jechał szybciej niż dozwolona prędkość. Kłamstwo. Prawie nikt nie jeździ tyle ile wskazują znaki, co najmniej o 10 km każdy przekracza prędkość. To takie minimum. Może to nie dużo, ale całą pewnością nie przepisowo. Oczywiście przy fotoradarach zwalniają. Bo zapłacić tu mandat to prawdziwy ból, oczywiście jeśli na mandacie się skończy. Co różni Norwegów od Polaków? Kultura jazdy. Ustępują miejsca, wpuszczają auta przed siebie, trąbienie to prawdziwa rzadkość. Jak ktoś ma ochotę jechać wolniej, np. przepisowo :) to ustępuje miejsca tym, którzy chcą jechać szybciej. Jak? Na drogach co jakiś czas są do tego specjalne miejsca. Aż miło się jeździ. Kiedy pytałam mojego męża w Polsce dlaczego tak szybko jeżdzi, to mówił, że każdy kierowca to jego wróg i on z nimi walczy. Cieszę się, że w Norwegii wszyscy kierowcy stali się jego przyjaciółmi :) Oprócz kierowców ciężarówek, którzy prawie każdego dnia są na rondzie przed nami :( W górzystym terenie trudno ich wyprzedzić.
Norwegia uspokaja. Norwegowie chyba nie wiedzą co to stres w pracy? Każdy ma swój rytm. Kiedy zdawałam egzamin bhp to wszędzie w materiałach przewijało się takie zdanie, że jak nie jesteś pewien, to zatrzymaj się i pomyśl, zapytaj. Im dłużej tu jestem to myślę, że to zdanie oddaje świetnie ich filozofię życiową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz